Wiersze pochodzą z tomiku "Uwaga, świeżo napisane" (2015)
Cykl wierszy "Kołysanka", "Przypomnij mi", "O tym co minęło", "Miniona teraźniejszość", "Poranek we Lwowie" otrzymał I nagrodę na XXVI Festiwalu Poezji Współczesnej organizowanym przez XIV LO im St. Staszica w Warszawie. (2014 r.)
Cykl wierszy "Poranek we Lwowie", "Kresowe tęsknoty", "Nostalgia", inspirowany wspomnieniami dziadka -lwowiaka zdobył nagrodę specjalną
w konkursie "Kresowe portrety" organizowanym przez Muzeum Niepodległości
w Warszawie. (2012 r.)
Wiersz "Pamięć Niepamięci" otrzymał I nagrodę w konkursie "Katyń - Prawda
i Pamięć" organizowanym przez Muzeum Niepodległości w Warszawie (2011 r.)
Spis treści
Na źdźbłach trawy
kołysze się cisza
układa do snu
niespokojny dzień
jedynie one
magiczne owady
krążą nieśpiesznie
ponad lustrem mgieł
lśnią w zachodzącej
ciepłej barwie słońca
szczęśliwe chwilą
pogodzone z dniem
nad chłodną taflą
pod tysiącem słońc
pulsuje spokój
bije jego rytm
trudno jest znaleźć
na tej ziemi raj
gdzie z małą chwilą
spotyka się czas
lecz warto szukać
pośród szumu traw
miedzianej pełni zbóż
migotania gwiazd
Miałam
wtedy
szal
długi
w kolorowe wzory
drgał beztrosko w
odbiciu uśpionej Wisły
nie było
wczoraj
dziś
jutro
było tylko
teraz
dyskretnie umykające
przed każdą próbą
usidlenia
zalewała nas
poświata
rudawego słońca
niemego świadka
tej nierównej walki
nie pamiętam
czy nasze spojrzenia
wtedy się spotkały
może tego chciała
tylko moja wyobraźnia
zastanawiam się czasem
czy spotkamy się jeszcze
aby poszukać sposobu
na zatrzymanie
chwili
skąpanej
w zachodzących
promieniach
teraźniejszości
która już nie wróci
Pozostanie ulotne wspomnienie
niczym kolorowy balon coraz wyżej szybujący w powietrzu
aby w końcu zniknąć w otchłani nieboskłonu
uparty czas pozostawia jednak pamiątkę
niesforne myśli
tak niezdefiniowane- ciągle powracają
ja
zagubiona dziewczynka
opatulona modrą łąką
w dłoni pozostał tylko sznurek
- nie utrzymał barwnego balonu
który już dawno uleciał
aby złączyć się ze złotymi promieniami słońca
Biały puch
niespiesznie sączy się
przez szarą chmurę
-ciepły napój
przynoszący ulgę
od tego co po prostu dzisiejsze
tajemnicza mieszanka
świeżej poziomki
chłodnej wody ze strumienia
leśnej wędrówki
przypomnij mi
kiedy
każda chwila smakowała
jak kawałek czekolady
bez gorzkiego posmaku
drwiąco pędzącego czasu
Wciąż w mych snach nieśmiałych
jesteś
wieżami kościołów
kamienic otulone
drzemiesz
wśród bukietu swojskiej kresowej
zieleni
budzisz się nieśpiesznie
biczem dorożkarza
prędko poganiane
rżeniem koni
z bezkresu pól
ciasnych uliczek
powoli przeciągasz się
wstajesz
otwieranymi witrynami sklepów
kramów pstrokatych
jak dama kiedy stroi się w swym buduarze
dobierasz najpiękniejsze barwy rześkiego poranka
i już
w swej okazałości
różnorakiej
wśród chust handlarek
pobielanych murów
jarmułek żydowskich
możesz przeglądać się
w zwierciadle błękitnego nieba
- które urody
od zarania dziejów
skrycie Ci zazdrości
Kresy-
serce moje-
z piersi polskiej wyrwane
wśród
bezkresnych łąk
życiodajnych lasów
bagien niezmierzonych
leżysz samotne
jeszcze pulsujące
każde Twoje poruszenie
odczuwam
obrazami
chat tak bliskich szarym dymem z komina
świetlistymi zbożami,
które zdawały się iskrzyć
niemal płonąć
w dobrodziejstwie słońca
dalekiego echa dzwonu kościelnego
dotąd słyszę szepty...
w rytmie Twego bicia
w snach słodkich
przechadzam się po starym Lwowie
rozpoznaję dotykam
nierzeczywistego świata
dawno w dzieciństwie zabranego
z którego jednak wyrosnąć się nie da...
Kresy-
serce moje
Ty wrośnięte jesteś- a ja razem z Tobą
w biel i czerwień -
żyłami pamięci
tętnicami tęsknoty
krwią łez wylanych…
Pozostało zdjęcie
pożółkły papier wspomnień
bosy chłopiec w marynarskiej bluzie
- niespełnione marzenie
o dalekich lądach
drewniany płot
biały dom kryty gontem
rodzinna przystań pachnąca chlebem
jakże daleka…
już nigdy tam nie wrócę
- westchnienie starca
są jeszcze wspomnienia…
Pamiętam jasne łąki
kwiaty pachnące życia szczęściem
morze blasku słońca
zalewające ziemię swoją życiodajną
wolnością
w lesie gnijącym samotnością
widzę tylko szare drzewa
wyglądające jak pochylone płaczące
duchy
słyszę stukot butów morderców
strzały pistoletu
przeszywają gwałtownie stęchłe powietrze
las samotności cierpienia śmierci
niesprawiedliwości
widzę czarny dół
stąd nie ma ucieczki
słyszę strzał
i ciszę
jedyną towarzyszkę ostatnich chwil
życia
grób
wielki samotny
pośród nieczułego lasu
na nim wyrosną drzewa
szlochające nieme
zjawy
A może jednak
niezapominajki?...
Tamtego dnia
dwa tysiące lat temu
nad jerozolimskim wzgórzem
słońce wykąpało się
w szkarłacie krwi
napoju oprawców
zatrzymało swój bieg
dziwiąc się głupocie ludzi
którzy chcieli sądzić Boga
a On
zawisł bez słowa skargi
na narzędziu śmierci
ręce Matki
na tle spadającej czarnej tarczy
z czułością obejmowały krzyż
potem czerwień Ciała
złączyła się z bielą całunu
i szarością granitu
jednak nie było dane
upaść słońcu
a ziemi załamać się w nicość
bo czyż
można zamknąć oczy
samemu Bogu
jasność
świetlane promienie
ogień miłości
dwa tysiące lat temu
nad jerozolimskim wzgórzem
dzisiaj i tutaj
Skacząc w pasiastych kaloszach
przez kałużę bezsensu
widzę strzępki myśli tańczące
jak liście
urwały się z mojego umysłu
i teraz wirują w szalonym tańcu
nie mogę ich zatrzymać
każdy przypomina mi
o wszystkim
i o niczym
kiedy przyjdzie deszcz
liście przestaną tańczyć
ucichną
a moje pasiaste kalosze
pogrążą się w otchłani kałuży
ale kiedy wyjdzie słońce
znów zaszeleszczą
obudzą się z czarnego snu
i cichym szeptem
opowiedzą mi
o sensie
skakania
przez
ciemne
kałuże
Czarny kot
wpatruje się
z namysłem
w czerwień zasłony
cicha medytacja
połączona
z czujnym
spojrzeniem
jak rozkosznie
jest tonąć
w miękkości poduszki
pod stopami
czując już dno
grubego dywanu
esencja płomienia kominka
i łzy deszczowej
to wyzwanie
aby dostrzec
piękno jesieni
spowitej w spokój
nastrojowość
wytrwałą zadumę
Kryształki łez
zastygły na granatowym kawałku nieba
nie dosięgnę ich
moja dłoń nic tutaj nie znaczy
na innym skrawku nieboskłonu
spotykają się czyjeś gwiazdy przeznaczenia
złote punkciki zaczynają swój szalony taniec
pulsują jaskrawo coraz
coraz szybciej
a ja
mogę tylko spoglądać
na swoją cząstkę wszechświata
może kupię lunetę
i na naukowe szkło
zbiorę kiedyś
skroplone już kawałki swoich własnych
gwiazd
Ogrom zieleni
spływa spokojnie
majestatycznie
po wzniesieniach
jak z dzbana obfitości
bez dna
rozlewa się
aż po horyzont
gdzie złota tarcza
od zarania dziejów
układa się do snu
patrzę ostatni już dzisiaj raz
na rudawą przestrzeń połonin
za chwilę
otuli ją niebiański
chłodny szal
pozwólcie mi
przykryć się nim
i zaśpiewać razem z nierzeczywistością
czułą kołysankę
dla gór
lasów
sennego świata
Na drewnianym pomoście
przykucnięty
jak największy skarb
flet trzyma w dłoniach
za chwilę przyłoży go do ust
i zacznie niespiesznie rozpływać się
muzyka
nic innego nie znajdziesz
w kwadracie szarości fotografii
monumentalnej budowli
tłumu gapiów
romantycznego krajobrazu
brak
tylko stopy
pokryte kurzem
i dziurawy kapelusz
ale czymże jest sztuka
jeśli nie
oddechem zabranym przez flet
mistrzowską kreacją z niczego
wariacją
o skrzypieniu pomostu
o poranionych stopach
o zabranym uśmiechu
w rytmie
który właśnie minął
Szara ściana
grube szkło szyby
za nim granat
a w nim
metaliczne
zimne
ludziki
z każdym dniem
coraz ich więcej
powoli zapominam
że kiedyś
były miękkie i kolorowe
jak szmaciane lalki
one już przeszły ten proces
i ja też muszę
dorosnąć
Wszystko
skryte
wyściełane
miękkim pluszem czułości
matka nuci
do ucha maleńkiego synka
piosenkę -
tajemnicę tych dwojga
płacz utonął w cieple miłości
prostej
białej
z urwanym guzikiem
Mogłam po prostu napisać
wszystkiego najlepszego
ale chyba nie o to w tym chodzi
dlatego
chcę zabrać Cię w podróż
dokąd pójdziemy? zapytasz
tam gdzie rosną maki
płynie wartki strumień
i kumkają żaby
czy już tam byliśmy?
trudno odpowiedzieć
kiedy marzenie przeplatało się
z rzeczywistością
braliśmy się za ręce idąc w stronę słońca
wiesz że teraz jest trochę inaczej
zamknij więc oczy
i wyruszaj w drogę
do krainy
którą tylko my pamiętamy
teraz
pomyśl życzenie
przecież tak się robi
jeśli nie masz pomysłu
chętnie Ci podpowiem
żebyśmy znów zobaczyli
te szkarłatne maki
cicho szemrzący strumyk
kumkające
żaby
Zaczęło się
od niewinnego uśmiechu
a może wpadli na siebie na schodach
z plecaka
wypadły i poszybowały w
różnych kierunkach
myśli pisane
w pierwszej osobie
liczby pojedynczej
opowiadałaś
że tamtego dnia
było plus siedem stopni
mżawka
wiatr umiarkowany
jakoś od tamtej pory
częściej spotykali się
na schodach
a może na ławce w parku
pisałaś do mnie
w pierwszej osobie
liczby mnogiej
- to chyba trudne
jakby od nowa
uczyć się stawiać litery
razem chodzili za rękę
a może dyskretnie przytuleni
patrzyli w gwiazdy
próbuję Ci odpisywać
lecz stanowisz dla mnie
wyzwanie
nie pasuję stylem
pytasz mnie kiedy
zrobię postępy w pisaniu
„ja” zmienię w „my”
- byłaby równowaga
jednak muszę Cię zawieść
i odpowiem:
nie wiem
Szukałam Ciebie
w miasta dziwności
wśród wykrzywionych twarzy
czekając nieśmiało
na nagły uścisk dłoni
ale Ty ręce miałeś w kieszeniach
po drugiej stronie
ulicy Rozpaczliwej
stałeś wpatrzony
w ciągle czerwone światło
czasem tylko na skrzyżowaniu
Niczyjej i Bezsensownej
przemknęła
niepokojąca karetka pogotowia
dlaczego wciąż stoimy?…
chcę zobaczyć zielone światło
światło nadziei
Musisz wiedzieć,
że zaraz włożę te słowa do bladoniebieskiej koperty
i wyślę, choć nie znam adresu
chcę Ci tylko podziękować za
ślady Twoich butów, które uporczywie
pojawiają się za moimi plecami
na pełnym gwiazd styczniowym śniegu
ulotne poczucie bezpieczeństwa
zakłamanie samotności
moja pewność
nie pozwala mi obejrzeć się za siebie
jednak zima nie trwa wiecznie
potem buty zmienia się na lżejsze
Ty też tak zrobisz, to jasne
i nie usłyszę już znajomego szurania
pozostanę w niepewności o każdy dzień
- czy słusznie?
dlatego odpisz mi
proszę
jeśli zorientujesz się,
że „Przyjaciel” na bladoniebieskiej kopercie
to Ty
tylko Ty
Najpierw pojawia się zadrapanie
potem bruzda
strumień krwi
strup
mam ich wiele
i wciąż tworzą się nowe
bolą tylko wtedy
gdy usiłuję je zdrapać
chociaż wiem
że nie powinnam
są częścią mnie
czerwone
purpurowe
intensywne
nieustępliwe
marzenia
więc proszę
podaruj mi szkarłatną różę
której kolce
głęboko
poranią mi palce
Tamtego dnia
na stole stał wazon
pełen świeżych bzów
a płochliwa firanka
delikatnie stąpała
po parapecie okna
zapach kwiatów
podstępnie mieszał się
z podmuchem wiatru
w tej improwizacji
wszystko było
przemyślane
nawet te purpurowe grona
nie moją ręką zrywane
przecież moje
czy to była iluzja?
zaprzeczy tylko
ten
kto za niebo miał
baldachim bzów
gdy pulsowała firanka
Przebiegłe miasto
udaje że śpi
bursztynowe smugi
przeglądają się przez ułamki sekund
w odbiciach latarni
zanim pogrążą się w czerni chodnika
złudne są blaski miasta
więc czasem uciekam
bo znam inną krainę
słodką
o zielonych oczach
chabrowych szafirowych
błękitnych szczerych
one mają odwagę
żeby wziąć mnie za rękę
i poprowadzić tam
gdzie nie liczy się dni
zalana pełnią księżyca
albo przeszyta jego ostrzem
splatam wianki z traw
pływam w odmętach
rześkich zwierciadeł duszy
kiedy księżyc upada
pozostaje tylko nadzieja
że ktoś dzisiaj nurkował
w miedzi moich oczu
a teraz
niecierpliwie
wypatruje
snu
Dwa kawałki gliny
z początku chłodne
trudne
odporne na kształtowanie
- niepoprawni indywidualiści
z początku
łączy tylko wspólny materiał
reszta dzieli
a jednak przyciąga
formowane pod naciskiem
niewidzialnej dłoni
dwa kawałki gliny
coraz cieplejsze
bardziej przystępne
szukające siebie
niemożliwe do rozłączenia
nawet wzory
rylcem identycznie wyżłobione
zaprzeczają
o podwójnym pochodzeniu
i tak
połączone nie wiedząc dlaczego
dwa kawałki gliny
zastygną
po nieśmiałości formowania
i płomieniu pieca
pozostaną
jedno dzięki drugiemu
pozwól mi pić
z tego naczynia
aromatyczny napar
w kolorze
miłości
Marzyciele
romantycy
indywidualiści
bywają zaborczy
pragną
impulsy zdarzeń i przeżyć
pełne ciekawości życia
takie są oczy
ale są jeszcze dłonie
zanurzone w doczesności
poranieni rzemieślnicy
wzniosłych zamierzeń
wykonawcy marzeń
racjonaliści
prawdziwi właściciele
rzeczywistości
chociażby na chwilę
człowiek
takie rozdwojenie
ale jest tu
harmonia
gdy zasłaniasz
mi oczy
i prowadzisz
za rękę